Obłok Obłok
376
BLOG

Z drugiej strony globu

Obłok Obłok Polityka Obserwuj notkę 5

Gdy pani Clinton z panem Trumpem debatowali ku uciesze i uwadze Amerykanów, nasz pępek świata spowijał mrok nocy. W takim czasie porządni ludzie śpią lub tyrają na trzeciej zmianie, a pozostali oddają się rozrywkom zgoła nieprzystojnym, albo półsenni wgapiają się w migoczące ekrany telewizorów.

Debatę transmitowała TVP Info i zadbała o pełny show – Trumpa tłumaczył głos męski, a Clintonową kobiecy. W ten sposób podstawowa różnica dzieląca kontrkandydatów – płeć – była nie tylko widoczna, ale też słyszalna w dwu podstawowych językach ludzkości.

Zwierz znów przebiega knieje” – proroczo przestrzegał nas Szekspir, więc minister Macierewicz pewnie nie spał z urzędu, wszak „ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś”. Groźny dla nas zwierz grasuje ante Antka portas, więc trzeba baczyć cóż to się kroi u naszego strategicznego obrońcy.

Trump walnął wprost – kraje, które chcą naszej obrony muszą na nią płacić. Clintonowa prezentowała pogląd bardziej wyważony, sugerując, że więzi sojusznicze to przede wszystkim obrona interesów Ameryki. Podkreśliła jednak, że państwa chronione przez US Army bezpośrednio muszą zagwarantować - w stosownych umowach międzynarodowych - bezpieczeństwo stacjonującym na ich terytoriach kontyngentom amerykańskim.

Ten dwugłos, odsłuchany jako całość, niesie dla nas oczywiste przesłanie. Trump kontynuuje linię Obamy, wzywającego do zwiększania budżetów wojskowych krajów sojuszniczych, a Clintonowa, z rozbrajającą szczerością, precyzuje symboliczny charakter obecności amerykańskiej w krajach sojuszniczych.

Teraz już wiemy, że tworzone przez Macierewicza oddziały wojsk terytorialnych posłużą jako mięso armatnie pierwszej linii obrony bazy amerykańskiej brygady pancernej, a zadaniem całego potencjału polskiej armii zawodowej będzie pełna, operacyjna obrona stacjonujących u nas amerykańskich pancerniaków i pilotów – będziemy ich bronić, nie szczędząc krwi, na lądzie, morzu i w powietrzu. Reasumując – mamy powiększyć maksymalnie nasz budżet wojskowy, by kupić w USA broń, która jest w stanie – zdaniem Amerykanów – skutecznie chronić ich stacjonujące u nas oddziały. Wydaje się przy tym, że - na mocy stosownych porozumień - to oni zadecydują czym mamy ich bronić.

Wszystko jest jasne, tyle że nasi - jadący na tym samym geograficznie wózku - najbliżsi przyjaciele z Grupy Wyszehradzkiej optują ku innemu rozwiązaniu, bo sprzyjają powołaniu wspólnej, europejskiej armii. Pewnie słuchają uważnie amerykańskich polityków, którzy wprost mówią, że ich sojusznicy muszą być elementem wywierania nacisku na państwa, które USA chcą aktywnie neutralizować czy zwalczać – w amerykańskim, globalnie lecz egoistycznie pojętym interesie. W rejonach naszego pępka świata chodzi rzecz jasna o Rosję.

Czesi czy Węgrzy nie mają zamiaru wystawiać się na szpicę antyrosyjskich uderzeń politycznych, szukają raczej wspólnych przedsięwzięć obronnych. Kalkulują, że sojusz ściśle europejski jest potencjałem wystarczającym do równoważenia ewentualnych zagrożeń ze strony Rosji, a jako taki nie niesie obowiązku demonstrowania postaw wobec Rosji nieprzyjaznych.

Chodzi o przekonanie, że osiągnięcie równoważnego bilansu sił między dwoma systemami politycznymi na obszarze od Atlantyku po Ural (i dalej po Władywostok) jest możliwe bez udziału USA.

Pozbycie się wojskowej obecności amerykańskiej w Europie i ustawienie struktur politycznych i gospodarczych UE na współpracę z Rosją, w naturalny sposób zmienia miejsce Europy w globalnej strategii Rosji. Państwa wschodu Europy przestają być forpocztą NATO, które Rosja traktuje jako potencjalne zagrożenie. Znika problem naszej strefy – jako rubieży wyjściowej ataku na Rosję.

Przecież rzecz nie tylko w tym, że przyjazna Rosji Europa musi się bać Moskwy na wszelki wypadek, a rzecz też w tym, że Rosja boi się Europy nieprzyjaznej, będącej stronniczym elementem rozmaitych konfrontacji Kremla z Białym Domem. W taką Europę Rosja, rzecz jasna, mierzy swoimi rakietami i logicznie rzecz biorąc - nic w tym dziwnego.

W stosunkach z Rosją – jak sądzą bliskie nam i dalsze państwa Europy – nie ma sensu rosnąca spirala konfrontacji wokół wzajemnych zagrożeń. Sens ma natomiast osiągnięcie równowagi obronnej, stosownej do miary wzajemnych, a nie trójstronnych, zagrożeń. Równowagi  będącej bazą równoprawnej współpracy gospodarczej i politycznej - na wspólnej płaszczyźnie kontynentalnej.

Dlatego gdy przyszli władcy Ameryki rozprawiają przed swoimi obywatelami o roli i obowiązkach sojuszników w realizacji narodowych i państwowych interesów Stanów Zjednoczonych, to słucham ich z uwagą i przenoszę to na swój grunt. Czy to Clintonowa czy Trump, nieważne kto z nich wygra wybory, zapewne zawita prędzej czy później w Polsce. Żadne z nich nie powie wtedy, że jesteśmy tylko narzędziem lub osłoną dla ich globalnych zamiarów i działań. 

Obłok
O mnie Obłok

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka